Jest niedziela 6 rano. Budzik ostro tarabani i denerwuje zwierzęta, które już od tygodnia są pod moją opieką. Ich pani wyjechała, a ja wprowadziłam się do jej domu i sprawuję funkcję opiekunki zastępczej dla dwóch psów i dwóch kotów. Na starcie półmaratonu powinnam się pojawić koło 9:00, inaczej nie będę miała szansy na nagranie wypowiedzi uczestników biegów. Psy wyczuwają, że będę gdzieś wychodzić i ze wszystkich sił starają się zwrócić na siebie uwagę. Chowają mi buty, zabierają skarpetki, wskakują na toaletkę. Mają nadzieję, że jak się nie ubiorę i nie umaluję to nigdzie nie pójdę. Żal mi ich, ale muszę napisać materiał z półmaratonu, zrobić kilka zdjęć i jeszcze zdobyć jakąś wypowiedź zwycięzcy. Słowem, muszę trochę popracować.
Nastała 7:30. Zaczynam się spieszyć, a jeszcze przecież zwierzętom należy się poranny spacer. Chodzimy na mrozie niewiarygodnie długo. Każde drzewo, płotek i kępka trawy musi zostać dokładnie obwąchana. Im bardziej zależy mi na czasie, tym bardziej one wydłużają to maszerowanie. Młodszy piesek, urodził się i spędził 5 lat w schronisku. Dla niego rozstanie z panią jest ogromną traumą a fakt, że mam gdzieś wyjść zupełnie go przeraża. Biedak dostał biegunki. Cenne minuty tracę na próbie wrzucenia tych płynnych odchodów do worka. Nie mam wprawy, więc po chwili moje rękawiczki oblepiają się psimi ekskrementami. Na porannej liście obowiązków jest jeszcze śniadanie. Oczywiście dla nich, na moje nie mam już czasu. Napełniam miski i wybiegam do pracy. Jest już 9:00. Zaczynam lekko panikować, że nie zdążę złapać nikogo przed startem. Na szczęście już w metrze spotykam tłumy z numerami startowymi. Zawieszam akredytację w widocznym miejscu i napadam na biegaczy z dyktafonem. Chyba jednak będę miała swój materiał, ale potrzebny mi jeszcze zwycięzca. Stoję na linii mety przeszło godzinę, marznę, dyskutuję z reporterami i operatorami kamer. Jestem już strasznie głodna. Moje burczenie w brzuchu potęguje się na widok kanapek dla biegaczy. Nie mogę po nie sięgnąć. Jeśli ruszę się ze swojego miejsca, zajmą je fotoreporterzy i nie będę miała ujęcia ze zwycięzcą na mecie. Muszę obejść się smakiem. W końcu Martin Mukele wpada na metę. Jest zziębnięty, ma dreszcze i marzy tylko o ciepłej kąpieli. W normalnych warunkach zaczekałabym do ceremonii medalowej, pozwoliła mu się ubrać i dopiero poprosiła o wypowiedź. Warunki jednak nie są normalne. Rozdanie nagród dopiero za 2 godziny, a ja przecież muszę wracać do zwierząt. Łamię wszelkie zasady przyzwoitości i podtykam mu dyktafon pod nos. No dobrze– mówi, będziesz miała tę swoją wypowiedź, ale chodźmy do autokaru zanim zamarznę. Po chwili siedzimy w cieple i ciszy. Mam swój materiał, mogę wracać. Psy nie posiadają się z radości. Idziemy na kolejny spacer , a potem robię dla nich obiad. Ja ciągle jestem bez śniadania. Następna godzina to obróbka zdjęć i napisanie tekstu. O 15:00 kończę Półmaraton, wysyłam tekst do redakcji. Mam chwilę, żeby coś zjeść. Szum komputera usypia moich podopiecznych. Na wszelki wypadek rozkładają się pod drzwiami. Chcą mieć pewność, że już nie wyjdę.