Mimo idealnych warunków, przyjemnej temperatury i świecącego słońca biegało mi się dzisiaj fatalnie. Jakieś skurcze, boleści, sztywność i ogólne zmęczenie towarzyszyły mi całą drogę. Z pewnością nie był to trening idealny. Do przebiegnięcia miałam tylko 5km, a na jogę dotarłam w stanie takiego wyczerpania jakbym miała w nogach co najmniej 10 razy tyle.
Z nadzieją na relaks rozłożyłam matę na mokrej trawie w głębokim cieniu. Ci, którzy zrobili to przede mną toczyli zajadłą walkę z pająkami i szczypawkami, które najwyraźniej dobrze się czują w zacienionej wilgoci. Ja miałam więcej szczęścia. Wprawdzie wyprosiłam kilku takich obrzydliwych gości z maty, ale głównie odwiedzały mnie motyle. Jeden odważny bielinek kapustnik usiadł mi na otwartej dłoni i skutecznie wytrącił mnie z asany wojownika. Bałam się drgnąć, a nawet oddychać, żeby go nie spłoszyć.
Tymczasem w instruktora wstąpiły duchy gadatliwości. Przez 1,5h mówił, tłumaczył, objaśniał. Zaraz potem opowiadał o jodze, dzielił się refleksjami, wykładał podstawy filozofii, aż w końcu zaczął przekonywać do …. ciszy, spokoju i skupienia. Ludzie za dużo mówią i są zewsząd bombardowani informacjami , joga to okazja by się wyciszyć- podkreślał z pełną powagą.
Ten gaduła był skądinąd całkiem dobrym instruktorem skupionym na bezpieczeństwie i prawidłowym sposobie wykonywania asan. Mi jednak jego nieustający potok słów zaszkodził i zamiast relaksu zyskałam mały ból głowy. Zaletą jogi w parku jest to, że każdej niedzieli zajęcia prowadzi ktoś inny. Oby następny okazał się milczkiem 🙂
nieszczęścia chodzą parami hi hi… pozdrowionka 🙂
Ojoj, gaduła na jodze to niezły pasztet 😉
Hanka, Tete- oj tak, taki instruktor to podwójne nieszczęście 🙂