Ludzie spędzają długie godziny w niedomytych i przepełnionych pociągach. Znoszą ze stoickim spokojem kłopotliwych współpasażerów, zapachy ich jedzenia i potu. Uczestniczą w nudnych, wielogodzinnych rozmowach o niczym. Są gotowi na wszelkie poświęcenia byle tylko zaczerpnąć swojej dawki jodu i słońca. A kiedy już się znajdą w swoim upragnionym kurorcie, nie szczędzą wysiłku by unikać wszystkiego, co z morzem związane. Parawanami szczelnie się od wody odgradzają, kosze tyłem do fal ustawiają i narzekają, że szumi za głośno, że wieje, i że zimne okrutnie.
Kilka razy dziennie spaleni słońcem i najedzeni chrupkami, chipsami i orzeszkami w karmelu letnicy opuszczają swoje misternie zbudowane plażowe legowiska i udają się na posiłek. Droga do zasłużonej porcji kaszubskich przysmaków w postaci pizzy i oscypków w żurawinie bywa długa i trudna. Głodny turysta nie dość, że wystawiony na pokusy lodów i gofrów w rozmiarze XXL ( często im ulega) to jeszcze zmuszony jest do przejścia główną ulicą wśród jakże typowych dla tego regionu pamiątek. Zanim zasiądzie przy stole zdąży kupić hawajskie naszyjniki ze sztucznych kwiatów i świecące uszy królika. Wracając zaopatrzy się jeszcze w kawałek wędzonej dorady. Ryba wprawdzie morska, ale jakby morze nie to samo.
Na nadmorskim urlopie, a właściwie na wielkim bazarze z tandetą ,spędziłam zaledwie kilka dni, ale to wystarczyło, żebym z radością wróciła do domu. Uwielbiam nasze morze, a jeszcze bardziej nadrabianie zaległości w plotkowaniu z przyjaciółką w plażowej scenerii, ale chyba na długo nabawiłam się alergii na Jastarnię w sezonie.
Hurrraaaa! Koniec urlopu. Z tej radości, że już mnie tam nie ma zwiedziłam część trasy (30km) tegorocznego maratonu kampinoskiego, co wkrótce po zwiedzeniu pozostałych 20 km, szczegółowo opiszę.